środa, 10 września 2014

"Trudna miłość" - krótka recenzja filmu z... 1953 roku!

Film Stanisława Różewicza Trudna Miłość opowiada koleje losu tytułowego skomplikowanego uczucia pomiędzy działaczem partyjnym, a urodziwą córką lokalnego kułaka. Wydarzenie wokół którego osnuta jest fabuła to otwarcie nowej spółdzielni we wsi co wiąże się z koniecznością oddania ziemi przez niektórych zamożnych chłopów, w tym ojca głównej  bohaterki.
Z tej okazji do wsi przyjeżdża sekretarz Michalik, szlachetny i pracowity komunista. Prezentuje ludziom zalety, jakie ma im przynieść nowa spółdzielnia. Podczas oprowadzania, mieszkańcy zachwycają się grubym wieprzem, który podobno przybiera dziennie na wadze 600 g. Jeden niedowiarek sugeruje, iż być może waga w spółdzielni nie działa poprawnie. Pani Biedronkowa postanawia to sprawdzić:

- A ile to ty sam ważysz?
- Miałem 80.
- Stawaj, no stawaj. (Prowadzi go na wagę.) Stój spokojnie! 81. Waga jest dobra. A to kilo…waży twoja niewiara w spółdzielnię.

Trudno o lepszą puentę.
Michakik w tajemniczy sposób ginie w pożarze. Ludzie szukają winnego. Mamy więc także obok miłosnego, watek kryminalny.
Hanka Nalepa i Janek Małodworny to socjalistyczni Romeo i Julia, co przeszkadza mi być razem? Rodzina Hani to zaplute karły reakcji, nie chcą wspierać partii i państwa, liczą się tylko z własnym interesem, czym uzasadnione zgorszenie u praworządnych obywateli gminy. Nic dziwnego, że Jan wstydzi się gry jest widziany we wsi ze swoją ukochaną.
 Inaczej niż u Szekspira mamy tu szczęśliwe, budujące zakończenie. Marysia na zebraniu partyjnym wydaje swego ojca jako winnego. Tym sposobem dystansuje się od swojej rodziny i staje się godna miłości … W ostatniej scenie widzimy głosowanie. Mały syn Michalaka obecny na sali również podnosi rękę ze stanowczymi słowami: Ja głosuję za tatusia! Słychać wzruszającą, dumną muzykę, pojawia się napis „koniec”. Siły dobra ponownie zwyciężają.


piątek, 28 lutego 2014

Droga na Ostrołękę? Esej o moim rodzinnym mieście.




- Mimo to wszystko, lud ten wprzemyślę innych mieszkańców kraju przechodzi, jest filuterny,spekulacyjny, cnotliwy, ale nie gościnny; lubi kłamać, wykręcać, -jednak się strzeże występków. Podpalania, zabójstwa, w naszej okolicynie znają, bo Kurp woli darować winę, niżeli się mścić zajadliwie. Przyweselnym lub pogrzebowym obrzędzie, nie obejdzie się bez gorzałki; tąsię też wywiązuje nowonarodzonemu dziecięciu i pomarłemu ojcu lub matce.Rysy ludu naszego są kształtne. Włościanie tutejsi Bogu tylko idobroczynnej naturze polecając własne kłopoty, w nieszczęściu idą. dokościoła, w chorobie do plebana; tam ułagadzają wydarzone przypadki iniedostatek, tu znajdują doktora i aptekę, a jeżeli konieczna radazwraca ich kroki do medyka, to przyniesioną receptę (zamiast ponieść doapteki) kładą, za belkę domu, i mówią, że doktór dał jakąś kartkę, aleta nic nie pomaga.
Ks. B. Ostrzykowski przy opisie Brańszczyka, nad Bugiem i okolic (1856)
- Mówią, że Kurpia za granicą poznasz po tym, że dużo pije wódki i przeklina. Nie sądzę, by to była prawda. Jedynie prawda, co się mówi, to że naród Kurpi jest bardzo zawzięty.

- Kurpie mają najlepszą tradycję strojów ludowych w Polsce. Cieszę się, że jestem Kurpiem, potomkiem ludzi puszczy, największych szabrowników wojennych, czcicieli Swaroga i Peruna.

- Jestem dumna z bycia Kurpianką. Cieszę się, że mogę coś opowiedzieć o swoim regionie.  Kurpie mają jednak jakąś tożsamość, ich strój ludowy, potrawy czy imprezy są kojarzone (…).

- Jestem z centralnej Polski, ale Kurpie mnie urzekły. Potrzeba dużego zaangażowania ludzi, żeby ten region stal sie widoczny, a jednocześnie większej pokory rodowitych Kurpi. Minęły czasy, kiedy walczyli podstępnie w puszczy .Teraz powinni podjąć walkę i uwierzyć w nią, że warto coś robić, żeby Nas zauważyli w Polsce, Europie,  świecie.
- Chciałbym napisać, że jestem zapalonym Kurpsiem. I chciałbym, żeby coraz więcej młodych ludzi się do tego przyznawało. Żeby nasz region, kultura i tradycje nie umarły, a wręcz przeciwnie stawały się coraz bardziej znane.

Wypowiedzi uczestników anonimowej ankiety
„Kurpsiem być – co to znaczy w XXI wieku”
Lipiec/sierpień 2012



Przy okazji Euro 2012 pojawiło się wiele akcji, w których pytano ludzi wprost: Czym jest dla Ciebie Polska? Pytanie z gatunku tych, które powinno być łatwe, a łatwe wcale nie są. Tak wiele elementów składa się na słowo „Polska”: dobrych i złych, emocjonujących i obojętnych, budzących wzniosłe uczucia i… mniej wzniosłe.
Kiedy staję przed zadaniem pisania o życiu nad Narwią – dostaję zadanie teoretycznie o niebo łatwiejsze. Obszar badania zdecydowanie się przecież zawęża. Rzeka wokół (obok?), której toczy się życie mojej rodzinnej Ostrołęki, Pułtuska, Łomży, Serocka, licznych miasteczek i wiosek, nie stanowi  twardej jasnej granicy, w której ramach wszystko jest jednolite i jednoznaczne. Ile ludzi tyle charakterów, poglądów i opinii. Za każdym rogiem rozciąga się inny krajobraz. Nie sposób zebrać tego wszystkiego w jeden wyraźny i reprezentatywny widoczek i przesłać gdzieś w świat z dopiskiem „Pozdrowienia znad Narwi”. 
Dlatego w niniejszym eseju skupię się na terenie jeszcze nieco węższym, a z Narwią związanym nierozerwalnie. Tym terenem jest - Kurpie, region położony między Podlasiem a Mazurami – a w szczególności ich stolica, Ostrołęka. Obszar piękny i… jakby nieco niewidzialny na mapie folklorystycznej świadomości Polski.
Zawęziłam swój obszar badań nie dlatego, że ten region świetnie znam. Mieszkałam w Ostrołęce dziewiętnaście lat i nie zaryzykowałabym stwierdzenia, że znam to miasto, a już z pewnością, że znam Kurpie. Przeprowadzka do stolicy i częste wizyty w ojczystym mieście sprawiają jednak, że zaczynam widzieć pewne rzeczy z nową perspektywą i ostrością.

Skąd mogą czerpać o Ostrołęce wiedzę emigranci i osoby nie przebywające tam na co dzień? Przede wszystkim z portali internetowych, które są na ogólnie dostępne, na bieżąco aktualizowane i często odwiedzane. Artykuły są na ogół na gorące komentowane przez mieszkańców, jednakże jeśli przyjąć owe wypowiedzi internautów za reprezentatywne dla nastrojów społecznych na Kurpiach – można się niewątpliwie poczuć poważnie zaniepokojonym.
Tak zwana wojna „polsko-polska”, o której słyszymy z ust dziennikarzy i polityków zdecydowanie daje się tu zauważyć. Wzajemne wytykanie sobie zaślepienia przez zwolenników różnych opcji politycznych, jest niestety na porządku dziennym na ostrołęckich forach. Polityka nie jest jednak jedyną kwestią, która dzieli mieszkańców. To, co widoczne jest w skali kraju – czyli mocna, nieprzejednana krytyka w internecie, wspierana przez pozorną anonimowość, w skali niewielkiego miasta jest jeszcze bardziej wyraziste i szkodliwe. Przenosi komentarze na coraz bardziej personalny grunt i sprawia, że w efekcie ludzie na Kurpiach są coraz bardziej niezadowoleni wobec siebie nawzajem i gniewni. Bo taki właśnie najłatwiej wysunąć wniosek po lekturze wypowiedzi w Internecie: Kurp początki XXI wieku jest gniewny.
Czy gniewny oznacza nieszczęśliwy? Mimo wszystko chyba jednak tak nie jest. W ankiecie, którą przeprowadziłam sierpniu 2012 roku, na pytanie „Czy wiążesz swoją przyszłość z Kurpiami?” zaledwie 10% ankietowanych odpowiedziało: „nie”. Jest to widoczny znak, iż mimo całego sceptycyzmu, mieszkańcy darzą swój region sentymentem. Co jeszcze ważniejsze 88% procent ankietowanych zadeklarowało, iż czuje się Kurpiem, myśli o sobie w ten właśnie sposób.
Jak to rozumieć? Głosy krytyczne wobec władz, wyglądu Ostrołęki i innych kurpiowskich miejscowości, organizacji miejskiej i wreszcie ludzi (określenia „ciemnogród”, „małomiasteczkowe głupki”) można by odebrać przecież jako objaw niezadowolenia z regionu. Wydaje się, że frustracja może wynikać z tego iż Kurpiom bardzo zależy, żeby było lepiej i – kiedy to nie zawsze wychodzi – rodzi to silną frustrację. Takie stawianie wymagań wydaje się wynikać z marzenia o lepszych Kurpiach. Jest to już wniosek nieco bardziej optymistyczny.
Jak już wspomniałam wcześniej Puszczaki nie lubią w swoim regionie władz (ta teza ma poparcie w wynikach ankiety: zaledwie 3% ocenia władze jako dobre), nieszczególnie podziwiają siebie nawzajem (39% osób deklaruje, że na Kurpiach podobają im się mieszkańcy), ich zachwytu nie wzbudza infrastruktura. Są jednak elementy, którym nie sposób odmówić uroku, i które niewątpliwie stanowią o uroku i wyjątkowości Kurpi i w ogóle terenów nadnarwiańskich.
W jednym z odcinków Kuchennych Rewolucji Magda Gessler gościła w Nowogrodzie, przeprowadzając metamorfozę restauracji „Panorama”. Wspominam o tym dlatego iż graniczące z Kurpiami tereny Podlasia nie różnią się bardzo pod względem kuchni regionalnej, ani ukształtowania natury, a skansen w Nowogrodzie, to znane i lubiane miejsce, w które Kurpie często wybierają się na wycieczki i po trosze się z nim utożsamiają. Ten odcinek popularnego programu reality show odbiegał nieco od normy. Schemat relacjonowanej metamorfozy zazwyczaj wygląda podobnie. Pani Gessler zjawia się zaproszona w punkcie gastronomicznym, próbuje kilku dań z menu i krytykuje je w ostrych, twardych - i często żołnierskich – słowach, a następnie opracowuje program naprawy. Później restauracja wydaje uroczystą kolację z okazji otwarcia swojej nowej odsłony i wreszcie Gessler wyjeżdża po to, aby później wrócić po kilku tygodniach i sprawdzić, czy zmiany się przyjęły (przy tym ostatnim etapie nie ma reguły: raz jest zachwycona, innym razem zdejmuje swój portret ze ściany i wychodzi obrażona). W przypadku restauracji w Nowogrodzie… już przy pierwszej wizycie wyszła oczarowana. Zachwyciły ją potrawy rodzimej kuchni: kugiel i kartacze. Po posiłku poszła pogratulować kucharce. A do tego wszystkiego… zakochała się w zielonych terenach nad Narwią. 
Wspaniałe jedzenie i zapierający dech w piersiach widok – czy to wystarczający przepis na powodzenie? Prawdopodobnie nie, skoro opisywana restauracja świeciła pustkami. Co zatem przemieniło ją w świetnie prosperujący lokal? Zmiana wystroju na bardziej kolorowy: pełen kwiatów, wycinanek, sielskich akcentów. A także nazwa. Pyszniąca się obecnie ze wszystkich szyldów w miasteczku, dumna, zaskakująca. Wiszące ogrody nad Narwią. 
Opisuję dokładnie tę historię nie dlatego nawet, żeby posiłkować się autorytetem znanej restauratorki, co do wartości i urody terenów nadnarwiańskich (chociaż oczywiście trochę też). O wiele bardziej myślę o tej sytuacji jako o pewnej metaforze dla sytuacji zarówno Podlasia, jak i moich Kurpi.
Piękne widoki, atrakcyjne – już to samo składać się powinno na cechy wspaniałego kurortu. Jeśli dodamy do tego regionalne tradycje, które przetrwały przez lata, tańce, legendy i obrzędy, z którymi w kraju może właściwie konkurować jedynie folklor góralski – zdaje się, że jest to przepis nie tylko na obszar geograficzny, w którym powinno się wygodnie i miło zamieszkiwać, ale który powinien być też niezwykle atrakcyjny turystycznie. I to jest właśnie nasza pozycja wyjściowa: owa restauracja „Panorama”, w której teoretycznie wszystko działa jak należy, ale nie ma kto z tego korzystać.
Jak przejść do etapu „Wiszących Ogrodów”? Trudno mieć nadzieję, że tę kwestię uda się rozwiązać w tydzień – bo tyle trwała metamorfoza w reality show. Jednak pewne aspekty niewątpliwie możemy z niej zaczerpnąć.
Na początek: potrzebna diagnoza problemu. Skoro wszyscy zgadzamy się, że Kurpie są wspaniałe, a niedoceniane – musi niewątpliwie coś działać nieprawidłowo. Zaryzykowałabym tezę, że niełatwa dla większości obecna sytuacja ekonomiczna (a i w historii rzadko bywało różowo, a PRL przyniósł w tej materii nienajlepsze tradycje) sprawiła, iż życie ludzi toczy się tu wokół dwóch wartości. Pierwsza, to niezmiennie rodzina. Możemy powiedzieć, że to cecha ogólnoludzka, a może ogólnopolska w szczególności. Jednakże – chociaż przyznaję każdemu prawo, aby mógł się z tą tezą nie zgodzić – uważam, iż na Kurpiach rodzina ma miejsce szczególne. Trudno przedstawiać dane statystyczne, które by tę teorię potwierdzały lub obalały – ostatecznie takie wartości są przecież niemierzalne. Ale sięgając już najbardziej osobistych doświadczeń – i myślę, że studenci wyjeżdżający z Ostrołęki do innych miast się ze mną zgodzą – widać znacząco inną częstotliwość wizyt u rodziców, telefonów w ciągu dnia i zażyłości relacji nie tylko z rodzicami, ale i dziadkami, rodzeństwem, a nawet ciotkami, wujami, czy kuzynami u osób pochodzących z terenów nadnarwiańskich, niż z jakichkolwiek innych. Na weselach i innych przyjęciach rodzinnych także często słychać uwagi od przyjezdnych, że silna więź pomiędzy członkami rodzin rzuca się w oczy tak bardzo, że wydaje się prawie namacalna. Rodzina jest na Kurpiach wartością nadrzędną – i chociaż jak już wspomniałam, nie sposób przekazać na udowodnienie tej tezy twardych dowodów, to – proszę mi ten jeden raz, uwierzyć na słowo.
Następna wartość – obecna naturalnie nie u wszystkich, ale jednak wciąż u większości na Kurpiach – to religia. I z wymienianych wartości religia akurat najbardziej przysługuje się podtrzymywaniu folkloru.  Święta kościelne jak Wielkanoc, Boże Ciało, czy Niedziela Palmowa, to momenty, w których tradycje są często kultywowane. Ozdoby z bibuły, stroje, przyśpiewki – idą w parze ze zwyczajami kościelnymi. Jest to zjawisko jakby leżące pomiędzy czasem świeckim, a czasem świętym, o których pisał Eliade. Bo, o ile według tego religioznawcy czas święty może być wciąż przywracany, rekonstruowany i nie podlega prawom chronologii (czyli np. Jezus Chrystus za każdym razem w Wielki Piątek umiera na nowo), a czas świecki płynie nieubłaganie (mamy świadomość, że minęły dwa tysiąclecia od śmierci Jezusa), to jednak religijne obrządki w jakiś sposób sprawiają, że łatwiej się nam „cofnąć w czasie” i przywołać starodawne tradycje.
Trzecim centrum życia na Kurpiach jest niestety – i tutaj też pewnie nie będzie zaskoczenia – pieniądz. Elizabeth Gillbert w swojej książce Jedz, Módl się, Kochaj wspomniała kiedyś, iż każde miasto ma swoje słowo. Słowo, które pasuje do niego idealnie, określa je właściwie całkowicie. Nie podjęłabym się zadania nadania Ostrołęce tego jednego słowa, ale skoro już zwracam uwagę, że pieniądze na Kurpiach są ważne – czuje się w obowiązku wytłumaczyć w jakim sensie uważam ja za pewnego rodzaju słowo klucz opisujące region. Gillbert uważa, że w stu procentach słowo „Pieniądz” reprezentuje miasto Nowy Jork. Waga wartości pieniądza na Kurpiach i waga pieniądza w NYC, to znacznie więcej niż różnica walutowa. To przede wszystkim kwestia podejścia ludzi. Dla ludzi, o których myśli Gillbert pieniądz jest celem - celem samym w sobie. I o ile z pewnością na Kurpiach (jak wszędzie) nie brakuje ludzi zwracających dużą uwagę na potrzeby materialne, ludzi pazernych, a nawet – i ja użyję tego słowa – złodziei, to jednak generalizując możemy powiedzieć, że tu pieniądze są raczej środkiem, który dopiero umożliwia realizację celu. 
Zasadne będzie teraz pytanie: co w takim razie jest tym celem, który sprawia, że pieniądze są takie ważne? Bardzo często ten cel jest postawiony pozornie niezbyt wysoko: ludzie chcą po prostu przeżyć. „Mieć na chleb”, „utrzymać się” – to popularne stwierdzenia. I chociaż, oczywiście, chyba każdy uzna, że wspaniale byłoby mieć jeszcze większy dom, jeszcze szybszy samochód, i po cichu marzy nawet o prawdziwym bogactwie (co widać chociażby po frekwencji w totalizatorach sportowych), to mimo wszystko priorytetem jest stabilizacja finansowa dla siebie i, w następnej kolejności, zabezpieczenie materialne dla wymienionej wcześniej rodziny.
Żadna praca nie hańbi, za to każda męczy – mówi stare uczniowskie porzekadło. I tak praca – rozumiana jako najpewniejszy i najuczciwszy sposób zdobywania zaplecza materialnego – jest czynnikiem, który kształtuje życie na Kurpiach. Zdecydowanie nie należymy do społeczności leniwych, ale także nie można raczej odnieść wrażenia, iż praca jest czymś, co ma przynosić nam satysfakcję. Miejsce pracy „w miarę dobrze płatne” i stabilne – to już w tej chwili i tak trudny cel do osiągnięcia dla wielu osób. Wymagania, aby było jeszcze interesująco, pasjonująco i – coraz częściej – w zgodzie z wykształceniem, zakrawają w obecnej sytuacji na fanaberię. Rozsądne to podejście może nie unieszczęśliwia, ale jednak sprawia, że jesteśmy często przemęczeni. Udaje nam się w ciągu doby wygospodarować jeszcze zaledwie moment na czas z bliskimi, chwilę niewymagającego relaksu przez telewizorem lub komputerem i już – słychać dzwony klasztorne obwieszczające koniec dnia. 
Kurp, prowadzący taki tryb życia, nie ma zbyt wiele możliwości, aby przechadzać się wzdłuż rzeki, wąchając kwiecie. Zapewne nie będzie też dumał nad głębią smaku kartaczy. Czy będzie zainteresowany wyprawą do muzeum, aby obejrzeć stare kurpiowskie stroje i arcydzieła regionalnych wycinanek? Niestety, ale tego też trudno od niego wymagać. Wszystkie te rzeczy zapewne robi, ale okazjonalnie, i miłość ta nie jest podtrzymywana na bieżąco, i często zostaje całkowicie zdominowana przez negatywne uczucia, o które nietrudno u spracowanego człowieka, który odnosi na przykład wrażenie, że Państwo zabiera mu na podatki zbyt wielkie kwoty, a następnie marnuje je w nieudolnych działaniach. 
Mamy zatem Kurpia, który kocha swoją małą ojczyznę, ale nie zawsze ma czas o tym pamiętać i celebrować jej uroki. 
A jest czym się cieszyć. Najwięcej ankietowanych z przyjemnością delektuje się kuglem (73% ankietowanych), piwem kozicowym (64%) i mioduszką (37%) – jednakże tylko 42% spożywa te produkty w kurpiowskich punktach gastronomicznych. Mało popularne okazują się kartacze – 15% zapytanych je jada. Spośród imprez regionalnych przoduje Miodobranie Kurpiowskie (60%). Mniej, ale wciąż bardzo popularne, są: Wesele Kurpiowskie (48%) i Niedziela Palmowa w Łysych (34%).  Prawie 35 % zapytanych posiada w swoich domach ozdoby z bibuły, a 32% - wycinanki kurpiowskie. 
Z wiedzą na temat regionu może być o wiele mniej optymistycznie. Zaledwie 40% zapytanych osób odwiedza skanseny kurpiowskie. Jeszcze mniej potrafi rozpoznawać tańce i śpiewy kurpiowskie. Do Muzeum Kultury Kurpiowskiej chodzi już tylko 31% naszych respondentów, 50% twierdzi, iż rozpoznaje stroje regionalne, ale legendy kurpiowszczyzny są znane zaledwie 21% zapytanych. Nieco ponad połowa respondentów rozpoznaje gwarę kurpiowską – jest to, tak mi się wydaje, bardzo niski wynik, gdyż jest to część dziedzictwa, która chociaż w niewielkim stopniu być może powinna być przedstawiana już w szkołach.
Jednak w rubryce ankiety, która służyła do wyrażania luźnych refleksji na temat regionu widać, że większość osób chętnie by zmieniła stan rzeczy. Zapytanie chcieliby wiedzieć więcej o Kurpiach, brać udział w imprezach kulturalnych i wypromować folklor kurpiowski na skalę narodową. Oto kilka wybranych wypowiedzi w tym tonie:

Żyjemy w pięknym regionie, a no co dzień właściwie nie zdajemy sobie jakby z tego sprawy, nie zauważamy. Winię za to edukację szkolną i wczesnoszkolną, gdzie wpajanie miłości do regionu ograniczało się do nudnych wypraw do muzeów.
Najwięcej informacji na temat regionu dzieci zdobywają w przedszkolu. Trochę słabiej jest w szkole. Zachwyca mnie umiejętność zainteresowania szczególnie młodzieży, folklorem nie tylko kurpiowskim, ludzi takich jak kierownicy zespołów tańca ludowego.
Moim zdaniem szkoły powinny zwracać większą uwagę na edukację na temat naszego pięknego regionu.
Chciałbym napisać, że jestem zapalonym Kurpsiem. I chciałbym żeby coraz więcej młodych ludzi się do tego przyznawało. Żeby nasz region, kultura i tradycje nie umarły a wręcz przeciwnie stawały się coraz bardziej znane. 

Ostatnia zacytowana wypowiedź naprowadza nas na kolejny ważny temat. Czy Kurpie mogą się stać atrakcyjne nie tylko dla swoich mieszkańców, ale także dla turystów? Większość ankietowanych uważa, że tak. Na pytanie „Czy uważasz, że Kurpie mają szansę stać się tak samo modne, znane i doceniane jak folklor góralski?” aż 76% wierzy w ich atrakcyjność turystyczną. Wypowiedzi w rubryce otwartej uzupełniają tę tezę o pomysły jak tego dokonać (co prowadzi nas do dalszej wycieczki, kierunkiem drogi wyznaczonej przez panią Gessler):

Zmiany na pewno przydałyby się jeśli chodzi o drogi lokalne na Kurpiach, i o większe rozpowszechnienie naszej kultury. […]Mamy wielu znakomitych twórców ludowych, muzea, skanseny, atrakcje przyrodnicze, wydarzenia kulturalne zarówno świeckie jak i religijne, jednak jakoś władze lokalne nie potrafią przyciągnąć do nas turystów. Może to dlatego, że np. Górale maja o wiele łatwiej? Gór do siebie nie przeniesiemy, ale Kurpiowszczyzna jest tak piękna, że aż szkoda zatrzymywać ją wyłącznie dla siebie.
Jestem z centralnej Polski, ale Kurpie mnie urzekły. Potrzeba dużego zaangażowania ludzi, żeby ten region stal sie widoczny a jednocześnie większej pokory rodowitych Kurpi. Minęły czasy kiedy walczyli podstępnie w puszczy. Teraz powinni podjąć walkę i uwierzyć w nią, że warto coś robić żeby nas zauważyli w Polsce, Europie, świecie . Wśród ludzi jest za dużo pesymizmu. Wszyscy pesymiści niech zaczną od siebie, co mogą dać dla tego regionu […].
Jestem dumna z bycia Kurpianką. Cieszę się, że mogę coś opowiedzieć o swoim regionie. Kurpie mają jednak jakąś tożsamość, ich strój ludowy, potrawy czy imprezy są kojarzone […].
Często bywa tak, że ludzie który siedzą w organizacjach zajmujących się kulturą zajmują się tym urzędowo. Nie mają wiedzy na temat naszego regionu i nie cenią kurpiowszczyzny. Dla nich jest to tylko sposób w jaki zarabiają pieniądze na życie (podchodzą do tego bez uczucia)i sposób na promowanie siebie i swoich działalności za pomocą organizacji regionalnych […].
Kurpiowszczyzna jest bardzo fajnym regionem, [jej zwyczaje] warto i powinno się kultywować. Niestety nie robimy tego bo ciągnie nas do "wielkiego świata". Zachwycamy się nie tyle innymi regionami Polski co innymi krajami i ich obyczajami, infrastrukturą, itd.

Żeby jednak być sprawiedliwym, trzeba przyznać, że nie jest do końca tak, że mieszkańcy Ostrołęki pragną kugla i igrzysk, a władza ignoruje te potrzeby. Z większą lub mniejszą pompą są organizowane różnego rodzaju imprezy, które przywołują folklorystyczne tradycje. Jednak nie wydaje się, aby uczęszczanie na nie weszło ludziom w krew. Może to nienajlepszy marketing, może brak pomysłu idealnego, a może to, o czym powiedzieliśmy już sobie wcześniej – brak czasu i energii na podobne rozrywki. 
Jak obudzić kurpiowski duch w Puszczakach? Nie jest tak, że jest on zupełnie uśpiony. Wesela coraz częściej wracają do kurpiowskich korzeni wraz z przyśpiewkami i regionalnym jadłem. Widuje się ludzi w koszulkach „Jestem Kurpiem i jestem z tego dumny”, „Jestem Kurpianką i jestem z tego dumna”. I w ankiecie nie braknie przecież podobnych wyznań i przemyśleń, znacząca większość zapytanych zaznaczyła, że utożsamia się z regionem. Jednak trudno mi się oprzeć wrażeniu, że w tych aktach dumy z regionu jest coś… życzeniowego. W dużej mierze jest to pewne zaklinanie rzeczywistości, afirmacja, która często powtarzana, może stać się wreszcie prawdą. Warto przypominać sobie wciąż, z czego możemy – a nawet powinniśmy -  być dumni. Narew – rzeka nie tylko piękna, ale i niezwykła. Folklor Kurpiowski, z którym może w Polsce konkurować chyba tylko góralski pod względem strojów, wycinanek, jedzenia i żywotnych tradycji.  Imprezy, na które zjeżdżają się ludzie z całego kraju, jak Niedziela Palmowa w Łysych, Miodobranie Kurpiowskie, czy rekonstrukcja Bitwy pod Ostrołęką. 
Skoro już wspomnieliśmy o tej ostatniej, to warto do listy zalet Ostrołęki dopisać przepięknie odrestaurowane Mauzoleum, upamiętniające te ważne dla dziejów Polski wydarzenie. Obiekt otwarto 26 maja, piękny lecz skwarny dzień. Promienie wiosennego słońca oświetlały Narew tysiącami skrzących promyków i niejeden uczestnik gali patrzył z tęsknotą w stronę chłodnej rzeki.
Historia Mauzoleum jest długa i… opieszała. Budowę rozpoczęto w…, ale wybuchła wojna i wnet wszelkie prace poszły na marne. Budynek został zniszczony przez pociski artyleryjskie, a następnie rozebrany. W 1961 roku został powołany Komitet, który miał na celu odbudowę Mauzoleum. Zapowiadało się obiecująco: tereny zostały uprzątnięte, zaczęto na Fortach organizować różnego rodzaju imprezy kulturalne, w tym kino letnie. Jednak niestety na tym poprzestano. Następny komitet (powołany w 1980) zbudował… schody. 
I wreszcie - odnowiony budynek. „Mauzoleum? Ale co to? Ale gdzie to?” – pytają Ostrołęczanie. Znają bowiem właściwie tylko nazwę Forty Bema, gdzie odbywały się czasem patriotyczne uroczystości. Aż tu nagle prasa rozpisuję się o nowoczesnym budynku, którego otwarcie jest głównym punktem tegorocznych dni Ostrołęki. Prace rozpoczęły się w 2010 roku w ramach projektu Ponarwie i wyniosły 8,139 milionów złotych. Honorowy patronat nad inwestycją objął Prezydent Komorowski. Był biskup, były wystrzały z armat, było wręczenie nagród pamiątkowych osobom i firmom wspomagającym przedsięwzięcie. Stroje ludowe, pieśni patriotyczne. I wreszcie… zwiedzanie. Historia, która toczyła się tu, nad Narwią, tak wiele lat temu – teraz ukazana w nowoczesnej eleganckiej formie. Świadectwo wydarzeń, wobec którego niechętne spojrzenia władz, niemiłosierny skwar i tak wiele lat stagnacji – przestają być warte naszej uwagi.
Niestety - nie wszyscy myślą tak samo. Przede wszystkim nie wydaje się, aby wydarzenie w ogóle wpłynęło w większym stopniu na miasto. Jestem pewna, że gdyby przeszła się dziś ulicami Ostrołęki i spytała, czy kojarzą w ostatnim czasie otwarcie jakiegoś znaczącego historycznie obiektu – wiele osób nie potrafiłoby mi odpowiedzieć. Lecz przy pytaniu wprost - Czy należy odrestaurować Forty Bema? – spodziewałabym się skwapliwego przytakiwania. Nie wykluczam jeszcze wcale dokonania takiego testu i chociaż może się wydawać, że to jedynie hipotezy, to jednak są poparte pewnymi dowodami. Kiedy czytamy komentarze do wydarzenia na ostrołęckich forach widzimy, jak wiele miejsca poświęca się na przykład temu jak poszczególne osoby na ceremonii, kto się poślizgnął, kto spocił, a kto dłubał w nosie. Nie zabrakło także refleksji, jak inaczej można było wydać tych osiem milionów. Znacznie bardziej oczekiwanym wydarzeniem było otwarcie, również – o ironio! – również w pobliżu Narwi, ostrołęckiego MacDonalda. Ostrołęka czekała na MacDonald od lat. Inicjatywa raz się pojawiała, to znowu upadała i wciąż na nowo elektryzowała opinię publiczną.
Zarówno Mauzoleum, jak i MacDonald są pewnymi krokami Ostrołęki w kierunku – nazwijmy to – wielkomiejskości. I nie jest tak wcale, że kochamy nasz MacDonald miłością bezkrytyczną, a Mauzoleum – po prostu przyznajemy, że to prawidłowo, że w ogóle jest. Ostrołęce trzeba oddać to, że chociaż leży w środku pomiędzy Warszawą, a Białymstokiem – wbrew pozorom nie ma ambicji, aby się do nich upodabniać. Metropolia – to metropolia, a niewielkie miasto – to niewielkie miasto. Każde ma swoje wady i zalety. I chociaż wciąż żywe jest te pojęcie „małomiasteczkowości”, funkcjonujące głównie, jako określenie mało światłych poglądów i złego gustu, to mimo wszystko studentowi z Ostrołęki, który wyjechał się kształcić do stolicy, największą przykrość można zrobić nazywając go „Warszawiakiem” i wytykając wielkomiejskie zwyczaje. Wciąż otwierane hipermarkety, chociaż są odwiedzane przez konsumentów ze względu na konkurencyjne ceny, nie są wcale witane z aplauzem.
Skąd więc tak wielka potrzeba MacDonalda? Bo o ile Ostrołęka nie widzi wcale potrzeby, żeby gonić Warszawę, to co innego – Łomżę. Miasta te są oddalone od siebie zaledwie o 35 kilometrów, są podobnej wielkości, oba były miastami wojewódzkimi. I chociaż nie wiem, jakie zdanie o Ostrołęczanach mają Łomżanie, to my cały czas wpadamy w wir rywalizacji. Nie obsesyjnej – co to, to nie – ale jednak rywalizacji. Dlatego konieczność jazdy po sprasowanego cheeseburgera do sąsiedniego miasta, była jak policzek. Jakby nie wystarczyło, że Łomża ma diecezję i piwo – swojego imiennika.
Jednak skupianie się Ostrołęki wyłącznie na dominację w określonej grupie miast – może być pewnym błędem. Bo właściwie corocznie traci coś ważnego w stosunku do dużych miast: są to naturalnie młodzi mieszkańcy. Wyjeżdżają do Warszawy, Białegostoku, Olsztyna, Gdańska, Krakowa… a potem – nie zawsze wracają. Ta emigracja nie jest niczym nowym, nie odkryję tu Ameryki. Większość wyjeżdżających planuje wrócić (pokazuje to zarówna ankieta, jak i moje prywatne sondaże wśród znajomych), jednak miasto dopiero zaczyna myśleć, o stworzeniu perspektyw młodym zdolnym. Na szczęście powoli też rozwija szkolnictwo akademickie. O tym, że jest możliwe stworzenie z powodzeniem wartościowej uczelni w mieście, któremu wielkością daleko do Warszawy, przekonało nas inne nadnarwiańskie miasto – Pułtusk. Jest więc szansa, że Ostrołęka kiedyś wcale nie będzie musiała wysyłać wszystkich głodnych wiedzy i wyższego wykształcenia, w świat.
Czego nam jeszcze trzeba, aby Kurpie zostały zauważone nie tylko przez turystów, ale i przez nas samych? Dumy, prawdziwej dumy, która wypływa z silnego przekonania o naszej wartości. Tak jak restauracja nie przestraszyła się porównania do siedmiu cudów świata, tak i my  powinniśmy porzucić wszelką skromność. Mamy piękne dziedzictwo, piękne tereny i… - tak napiszę to, chociaż brzmi bardzo górnolotnie – gorące serca. I wówczas, z tym samym entuzjazmem, będzie można przekazywać zachwyt nad Kurpiami dalej. Najpierw w Polskę, a potem w świat. 



Bibliografia

Książki
Elizabeth Gillbert, Jedz, módl się, kochaj, Poznań 2007.
Mircea Eliade, Sarcrum, mit, historia, Warszawa 1974.

Program telewizyjny
Kuchenne rewolucje [program telewizyjny]. Reż. Monika Lis i in. Produkcja TVN. Premiera 2010.


Dane na temat ankiety

Tytuł: Kurpsiem być – co to znaczy w XXI wieku?
Autor: Aleksandra Kozicka
Forma: Ankieta interaktywna, umieszczona w Internecie na portalu ankietka.pl.
Liczba ankietowanych: 195.
Czas trwania: 24.07.2012 – 31.08.2012.

środa, 26 lutego 2014

Myślę banały wokół Ukrainy

Dzisiejszy ranek. O piątej zadzwonił budzik. Dla nas, młodego małżeństwa usiłującego codziennie podbić świat i nie dać się podbić przez niego, to sygnał do wstania. Dla naszego grubego, leniwego kota, to sygnał, żeby nam to uniemożliwić. Zawsze niezawodnie pojawia się w łóżku, kiedy tylko postanawiamy wstawać i rozkłada się na nas, puchata bestia, w najsłodszych pozycjach, jakich nawet Internet nie widział.
Ułamek sekundy: śmierdzący sardynkami Pepe pakuje się między nas niezgrabnie, my - jeszcze zaspani - zaśmiewamy się, kiedy futrzastą łapką zatyka usta Michałowi, który próbuje oprotestować ten koci sabotaż. Czuję się szczęśliwa. Ja, mąż, kot - tworzymy małą, zabawną rodzinę, kochamy się nawzajem i wiemy o tym. Za chwilę się rozejdziemy do swoich spraw (projektowania, pisania, narzekania nad miską), ale umiemy doceniać te drobne głupotki, które trzymają nas tak blisko siebie.
Lubię w sobie to, że widzę swoje szczęście. Jestem nadwrażliwa, łatwo wpadam w rozdrażnienie, lęk i gniew, ale w pakiecie dostałam też wyczulenie na dobre wibracje i umiejętności budowania z nich optymistycznej postawy do świata. Myślę, że w ogólnym rozrachunku (na koniec dnia - jak mówią Amerykanie), bilans tych cech i tak jest dodatni.
Bardzo bym chciała zrobić z tego swoją filozofię życiową i czasem mi się udaje. Zaszczytnym wydaje się zachowanie takiego pozytywnego stanu umysłu na przekór prozie życia, własnym problemom. Świat jest dobry, gdy ty jesteś dla siebie dobry. Pozytywne myślenie przyciąga pozytywne wydarzenia. Etc. 
Tylko, że takie myślenie ma sens niestety tylko wtedy, kiedy zajmują nas pierdoły. Jak bardzo oklepane jest rozważanie pt. "jak jeden człowiek może być niesamowicie szczęśliwy, kiedy ktoś cierpi - dokładnie w tej samej minucie?"! To już nie jest nawet temat na prostą popową balladę, już raczej na wypracowanie dla ucznia gimnazjum. A jednak wciąż trudno o tym nie myśleć. I: "czy zasady, którymi budujemy swój światopogląd w czasie względnego pokoju, mogą mieć zastosowanie na wojnie?". Borowski odpowie "nie", Grudziński chyba odpowiedziałby "tak". A Vedrana Rudan twierdzi wręcz, że wojna nigdy się nie kończy.

Ten wpis ma - w mojej głowie - dwa możliwe zakończenia. 
W pierwszym kończę go pozytywną refleksją, że nawet jeśli chorwacka pisarka ma rację, to jednak w tej właśnie określonej sekundzie, z mężem i kotem, pod kołdrą w liście, jesteśmy neutralni i bezpieczni. I to oczywiście jest prawda.
Drugie zakończenie nie jest optymistyczne, ale sytuacja wg mnie właśnie go wymaga. Bo pojawiają się obecnie informacje o dzieciach przedstawicieli obydwu stron ukraińskiego konfliktu, które w czasie tzw. Czarnego Czwartku, bawiły się, wrzucały na społecznościowe portale zdjęcia ciasteczek i żartowały. Biją po oczach odsłaniane przed nami wille rządzących, ociekające przepychem i pozłacaną głupotą, tak bardzo kontrastujące z biedą broniącego się ludu. Tym dobrze, tym źle. Nam dobrze, im źle. 
Straszy okładka Glamour o modzie na Majdanie. O stosowności i niestosowności wysyłają nam podpowiedzi instynkt i wychowanie, ale gubimy się jak Urbańska w realu. Cieszenie się z życia "pomimo czegoś": mądrość życiowa, czy głupia bezmyślność? To wciąż pytanie otwarte.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Z pamiętnika żony geeka: Trylogia "Igrzyska Śmierci"

Konkurs Blog Roku już rozpoczęty. Naturalnie Ola i Parasol nie bierze udziału - bo to jeszcze dziecko - ale zrobiłam przegląd kandydatów z kategorii jemu pokrewnej "Kultura i popkultura". Zmartwiło mnie, że mniej więcej co drugi z nich przedstawił recenzję Igrzysk śmierci, dlatego, że ja właśnie też zakończyłam czytanie sagi i właśnie planowałam z tej okazji soczystą notkę.
I jak tu być oryginalną?
Mimo wszystko wrzucę jeszcze swój kamyczek do tego ogródka. 
Nie miałam zamiaru oglądać filmu, o książce nawet nie wiedziałam. Tytuł w połączeniu z plakatami, które - przepraszam bardzo, ale są beznadzieje - sugerował mi jakieś fantasy zainspirowane antykiem, z masą efektów specjalnych i walecznymi dziewczętami w przykusych mundurkach.
Mój Michał poszedł do kina sam, ale kiedy tylko film wyszedł na DVD, nie darował mi i przymusił do oglądania. Byłam w szoku. Bo film okazał naprawdę dobry.



Od razu kupiliśmy całą trylogię w wersji książkowej. I tu właśnie mam coś do powiedzenia.
Uważam, że saga Igrzyska śmierci jest świetna. Ale cały czas uwiera mnie myśl, że po malutkich, kosmetycznych poprawkach mogłaby być arcydziełem, które stawiałabym na półce gdzieś nieopodal Orwella i Kafki. Mam wrażenie, że autorka trochę nie zaufała swoim czytelnikom. I tu mnie boli.
Zastrzegam jeszcze raz na wszelki wypadek, że według mnie książki są świetne (film również). Są jednak dwie rzeczy, które bardzo chętnie bym zmieniła...

1. Trójkąt miłosny trochę jak ze Zmierzchu

Nie chodzi o to, że temat dwóch mężczyzn rywalizujących o względy jednej niewiasty już się wyczerpał dla literatury (to chyba nie jest możliwe), ale nie podoba mi się, że koniec książki jest tak silnie naznaczony rozwiązaniem właśnie tych perypetii. To sprawia, że w ostatecznym rozrachunku można odnieść wrażenie, że istota sagi zasadzała się na sercowych problemach Katniss. Przy tym, co wszyscy przeżyli, słodkie wyznania są okrutnie infantylne i przypominają sceny z ekranizacji komiksów, kiedy superbohater całuje z obowiązkowym przechyłem uratowaną właśnie laskę, na tle wybuchającego budynku. Tyle, że jest jeszcze słodziej.

2. Wszystko na tacy

Mistrzowskie zestawienia kapiącego przepychem i nowoczesnością Kapitolu z ubóstwem i prymitywną infrastrukturą dystryktów działają na wyobraźnie czytelników. Szkoda tylko, że Katniss przypomina nam o tym wciąż, i wciąż, i wciąż... Kiedy panie na uczcie wymiotują, żeby zrobić sobie w żołądkach więcej miejsca na próbowanie potraw, nasza narratorka przeprowadza nam porównanie tej marnotrawczej głupoty z wymuszoną oszczędnością z jej rodzinnych stron. To trochę tak, jakby Artur z Tanga Mrożka wyznał nam otwarcie: "Nie mogę dogadać się z Edkiem, bo on jest metaforą prymitywizmu, a ja mam przedstawiać inteligenta o idealistycznych poglądach".

Takie małe "ale" do dużego "tak".


czwartek, 16 stycznia 2014

Kilka słów o: Historia książki Margaret Mitchell "Przeminęło z wiatrem". Od bestselleru do filmu wszech czasów.

Dawno, dawno, temu za górami i za lasami, żyła sobie piękna księżniczka. Siedziała w swojej komnacie i czytała bardzo piękną księgę. Kiedy już zostało jej zaledwie dwanaście stron, odwiedziła ją zła królowa i odezwała się tymi słowami:

- Ola, masz tu straszny syf, odłóż książkę i weź się za sprzątanie. Ja jadę do miasta po żeberka. Jakby wrócił Tata, to powiedz mu, że w lodówce jest cały garnek kalafiorowej.

Cóż było robić? Księżniczka zaczęła w pośpiechu zbierać brudne skarpety, porozrzucane po pokoju, lecz gdy tylko usłyszała, że zatrzaskują się wrota za złą królową, postanowiła wrócić do czytania. 
Nikt się nie dowie - myślała. - Kiedy usłyszę kroki (królowej albo czarownika łasego kalafiorowej), szybko schowam książkę i udam zajętą porządkowaniem.
Jak powiedziała, tak zrobiła. Czytała, i czytała, i czytała.... A z każdą stroną, każdym zdaniem i każdą literką, była coraz bardziej poruszona piękną powieścią i nie zauważyła, kiedy po policzkach zaczęły jej spływać kryształowe łzy, a z nosa zielone kozy. Skończyła księgę i rozkleiła się na dobre. I tak zastała ją zła królowa.
Zła królowa szybko domyśliła się w czym rzecz. Ale nie potrafiła długo gniewać na Księżniczkę, bo dostała bardzo ładne żeberka w mięsnym, a do tego sama też się łatwo wzruszała przy dobrej literaturze. W sumie to nie była taka znowu najgorsza. 
Bo jak wiadomo najgorsza jest Buka.


Pewnie to będzie dla Was szokiem, ale pod postacią Królewny, skrywam się ja, Ola Kozicka. Natomiast nie zdziwi Was z pewnością, że wzruszająca księga to Przeminęło z wiatrem
Kuku na muniu na punkcie tej książki z biegiem lat, tylko się u mnie pogłębiło. Ekranizacja filmu na DVD, kalendarze, kubki, magnezy, sequele... To moje największe skarby. Dlatego też wprost rzuciłam się na książkę o powstaniu mojej ukochanej powieści. 



Dla mnie, jako dla fiśnitej fanki, ta praca Ellen F. Brown i Johna Wiley'a Juniora, to nieocenione źródło wiedzy. Liczne listy utrwaliły kolejne procesy: pisania, wydawania, promowania, a wreszcie wydawania książki. Muszę przyznać, że nie wszystkie etapy były jednakowo fascynujące, lecz już nawet abstrahując od mojej manii, dzięki nim nauczyłam się dużo o ochronie prawa autorskich, o funkcjonowaniu wydawnictw (na przestrzeni wielu wad) i o samym procesie twórczym.
Ten ostatni zrobił na mnie największe wrażenie. Margaret pisała od końca: zaczęła od ostatniego rozdziału. Uważała, iż jest to sposób na "zdyscyplinowanie" bohaterów, doprowadzanie ich do konkretnego miejsca i czasu. Kiedy ukończyła pisanie rozdziału, wkładała go do koperty. Tak uzbierał się ich ładny stos, wypełnionych kartkami zapisanymi na maszynie. Z czasem koperty robiło się coraz więcej, aż wreszcie segregowanie ich zostało mocno utrudnione i kiedy przyszło do wydawania dzieła, ogarnięcie chaosu kosztowało zarówno autorkę i jej męża, jak i wydawców, masę nerwów.

Teraz chyba muszę napisać coś, co nie jest dla mnie szczególnie przyjemne. Mitchell, która wyłania się z książki, nie wzbudziła mojej sympatii. Widzimy kobietę kompletnie nieprzygotowaną na sukces, która najpierw nie wierzy w swoje siły, a następnie wiecznie utyskuje na swój trudny los. Boli ją kręgosłup od pisania na maszynie, ręka od rozdawania autografów. Drażnią ją działania promocyjne wokół książki i filmu, denerwuje się przy kolejnych wydaniach. Wprost mówi, że nigdy więcej nie popełni ponownie takiego "szaleństwa", jak napisanie książki.  Pracę na pełny etat zapewniają ją procesy o nieautoryzowane wydania i inne pogwałcenia jej praw do powieści. 
Sława z pewnością może być męcząca. Ale nie chcę myśleć. Że Margaret była w tamtym czasie... tylko jedną wielką pretensją. 

Jedno "ale" nie zmienia jednak faktu, że autorzy wykonali kawał dobrej roboty. Całość czyta się lekko i przyjemnie. Są też obrazki! 
Jeśli ktoś skończył czytać Przeminęło z wiatrem i nie ma dość - warto sięgnąć po tę pozycję. Jest bez wątpienia bardziej wartościowa, niż obydwa autoryzowane sequele. 

I jeszcze na koniec dla przypomnienia:


środa, 15 stycznia 2014

Obraz wart więcej niż tysiąc słów. "Lolita" w okładkach i plakatach.

Kiedy zabierałam się do pisania notki o powiązaniach serialu Pretty Little Liars z Lolitą, w ramach inspiracji, przewertowałam Pinterest w poszukiwaniach ciekawego ujęcia tematu w ilustracjach, sesjach i zdjęciach. 
Nie zawiodłam się. Jest wiele prowokujących, błyskotliwych, dających do myślenia okładek i plakatów. I myślę sobie, że sposób ukazania książki, wiele mówi o artyście.
Zobaczcie sami. Raz na malutkim lakierowanym buciku widzimy odbicie groźnej męskiej postaci. Kiedy indziej to mężczyzna wdepnął w uporczywą, różowiutką gumę i to on staje się ofiarą sytuacji.
Które przedstawienie przemawia do Was najmocniej? Jak Wy odczytujecie tę książkę?






















poniedziałek, 13 stycznia 2014

Czy Mickiewicz zerżnął od Puszkina? Analiza porównawcza.

Można by pomyśleć, że jak człowiek prowadzi blog tematyczny (książki, popkultura), to będzie on chociaż mniej więcej jednorodny. A tu: nie! Przedwczoraj na wokandzie serial Słodkie kłamstewka, a dziś... Poezja romantyczna.

[Złowroga muzyka.]

Cieszyłabym się, gdyby ktoś jednak przebrnął przez ten tekst, bo jego pisanie sprawiło mi dużo przyjemności. O ile zdecydowanie nie relaksuję się biorąc do ręki tomik poezji i czytając go w całości ciurkiem, to z prawdziwą przyjemnością czytam sobie kilkakrotnie jeden wiersz (lub dwa - jak tutaj) i dłubię.

Czuję się wtedy jak Sherlock, jak Langdon, jak... Pan Samochodzik. Zamiłowanie to zawdzięczam jednej osobie, mianowicie pani Anastazji Dzwonnik-Załęskiej z Ostrołęki, pani polonistce, która przygotowywała mnie do matury z polskiego. To, że wychodzi mi to tak sobie - zawdzięczam swojemu lenistwu i niedokładności. Mimo wszystko bardzo miło jest sobie pomarzyć, że kiedyś nauka literatury będzie właśnie wyglądać w ten sposób: mały detektyw z lunetą, za miast "wielkim poetą był".

Adam Mickiewicz
WIDZENIE
Dźwięk mię uderzył - nagle moje ciało,
Jak ów kwiat polny, otoczony puchem,
Prysło, zerwane anioła podmuchem,
I ziarno duszy nagie pozostało.
I zdało mi się, żem się nagle zbudził
Ze snu strasznego, co mię długo trudził.
I jak zbudzony ociera pot z czoła,
Tak ocierałem moje przeszłe czyny,
Które wisiały przy mnie, jak łupiny
Wokoło świeżo rozkwitłego zioła.
Ziemię i cały świat, co mię otaczał,
Gdzie dawniej dla mnie tyle było ciemnic,
Tyle zagadek i tyle tajemnic,
I nad którymi jam dawniej rozpaczał, -
Teraz widziałem jako w wodzie na dnie,
Gdy na nią ciemną promień słońca padnie.
Teraz widziałem całe wielkie morze,
Płynące z środka, jak ze źródła, z Boga,
A w nim rozlana była światłość błoga.
I mogłem latać po całym przestworze,
Biegać, jak promień, przy boskim promieniu
Mądrości bożej; i w dziwnym widzeniu
I światłem byłem, i źrenicą razem.
I w pierwszym, jednym, rozlałem się błysku
Nad przyrodzenia całego obrazem;
W każdy punkt moje rzuciłem promienie,
A w środku siebie, jakoby w ognisku,
Czułem od razu całe przyrodzenie.
Stałem się osią w nieskończonym kole,
Sam nieruchomy, czułem jego ruchy;
Byłem w pierwotnym żywiołów żywiole,
W miejscu, skąd wszystkie rozchodzą się duchy,
Świat ruszające, same nieruchome:
Jako promienie, co ze środka słońca
Leją potoki blasku i gorąca,
A słońce w środku stoi niewidome.
I byłem razem na okręgu koła,
Które się wiecznie rozszerza bez końca
I nigdy bóstwa ogarnąć nie zdoła.
I dusza moja, krąg napełniająca,
Czułem, że wiecznie będzie się rozżarzać,
I wiecznie będzie ognia jej przybywać;
Będzie się wiecznie rozwijać, rozpływać,
Rosnąć, rozjaśniać, rozlewać się - stwarzać,
I coraz mocniej kochać swe stworzenie,
I tym powiększać coraz swe zbawienie.
Przeszedłem ludzkie ciała, jak przebiega
Promień przez wodę, ale nie przylega
Do żadnej kropli: wszystkie na wskroś zmaca,
I wiecznie czysty przybywa i wraca,
I uczy wodę, skąd się światło leje.
I słońcu mówi, co się w wodzie dzieje.
Stały otworem ludzkich serc podwoje,
Patrzyłem w czaszki, jak alchymik w słoje.
Widziałem. jakie człek żądze zapalał,
Jakiej i kiedy myśli sobie nalał,
Jakie lekarstwa. jakie trucizn wary
Gotował skrycie. A dokoła stali
Duchowie czarni, aniołowie biali,
Skrzydłami studząc albo niecąc żary,
Nieprzyjaciele i obrońcy duszni,
Śmiejąc się, płacząc - a zawsze posłuszni
Temu, którego trzymali w objęciu,
Jak jest posłuszna piastunka dziecięciu
Które jej ojciec, pan wielki, poruczy,
Choć ta na dobre, a ta na złe uczy.
Aleksander Puszkin
PROROK
Pragnieniem ducha i tęsknotą
Dręczyłem się w pustyni srogiej,
I sześcioskrzydły seraf oto
Ukazał mi się pośród drogi.
Palcami lekko jako snem
Musnął źrzenice me i wtem
Przeźrzały wieszczo chwili onej
Jak u orlicy przelęknionej.
A potem uszu moich tknął -
I gwar, i dźwięk w nich szumieć jął:
I zrozumiałem nieba gromy,
I lot aniołów przez wyżyny,
I w głębi morskiej chód gadziny,
I ziół padolnych wzrost widomy.
I usta do ust przywarł mych,
I grzeszny język wyrwał z nich,
I wielomówny, i zdrawdliwy.
W usta zamarłe i bez sił
Przemądrej żmii żądło wbił
Wolą prawicy swej straszliwej.
Przez pierś mnie ostrym mieczem ciął
I drżące serce wyjął z rany,
Żarzący węgiel ręką swą
Do piersi wraził rozpłatanej.
W pustynim leżał w martwym śnie
I boga głos przywołał mnie:
"Prorocze! Wstań! Źrzyj! Twórz!
Niech wola ma się w tobie zbudzi
I na obszarach ziemi i mórz
Przepalaj słowem serca ludzi!"



(Przełożył Julian Tuwim)  





Wielokrotnie zdokumentowana w pismach obu poetów przyjaźń Mickiewicza  z „wieszczem ruskiego narodu” mówi nie tylko o wzajemnym podziwie, ale i o wzajemnym rozeznaniu wielkiej roli, jaką mieli odegrać w życiu swoich narodów. Mimo odrębności i różnic łączyło ich powinowactwo idei, myśli i poglądów artystycznych. Bliższa znajomość Puszkina – jak słusznie wskazywał Stefan Żółkiewski z okazji 150 rocznicy urodzin poety rosyjskiego – ułatwia nam ocenę wielu podobnych wartości u Mickiewicza (…).



Romantyzm często sprowadzamy do haseł, prądów, czy motywów w twórczości. Powoli odchodzimy od takich uogólnień jednakże rozumienie nazw typu „mesjanizm”, „orientalizm”, czy wreszcie „mistycyzm” bez wątpienia pozwala zrozumieć pewne zależności w literaturze z omawianego okresu.

Znając (troszkę... z grubsza... niezbyt dokładnie...) twórczość Mickiewicza sięgnęłam niedawno po wiersze Aleksandra Puszkina. Kiedy natrafiłam na wiersz pt. Prorok nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś mi on przypomina: późny wiersz naszego pierwszego romantycznego wieszcza pt. Widzenie. Rozłożyłam utwory przed sobą i okazało się, że moje pierwsze wrażenie mnie nie zawiodło. Utwory są może nie tyle do siebie podobne w treści, co w formie – i na tym tle jest to wg mnie podobieństwo ewidentne. Ale nie uprzedzajmy faktów.


Wiersz Widzenie, napisany przez Mickiewicza w Lozannie, jest wyrazem poczucia niesamowitego wprost spełnienia. Julian Przyboś zauważa słusznie, że w stan taki mogą wprawiać łatwo narkotyki, zastrzegając jednak na wszelki wypadek, że przecież wizja tak rozbudowana i wzniosła może się przecież zrodzić tylko i wyłącznie w wielkim umyśle. Nie należy tutaj moim zdaniem lekceważyć faktu, że utwór ten pochodzi z okresu (gdzieś między 1839 a 1840 rokiem), kiedy Mickiewicz twierdził, iż rozmawia z Napoleonem (!). 



Prorok jest wcześniejszy. Pochodzi prawdopodobnie z 1826 roku. Został napisany po „okrutnej rozprawie z dekabrystami” i miał – według relacji przyjaciół Puszkina – zostać wręczony carowi Mikołajowi I w razie, gdyby rozmowa władcy z poetą na temat zesłania tego drugiego, ułożyła się niepomyślnie. 

Wiersz został opublikowany w 1828 roku – w takiej formie jak przedstawiłam powyżej. Jednakże była to już wersja celowo zmieniona. Początkowo ostatnie cztery wersy miały wyglądać w ten sposób:


Ocknij się, ocknij, proroku Rosji,

W szatę hańbiącą się odziej,
Idź i z powrotem dokoła szyi
Przed niecnym zjaw się mordercą.


Ten czterowiersz niewątpliwie rzuca światło na to jak winno się interpretować Proroka. Wolę jednak trzymać się wersji z pierwodruku. Również dlatego, iż uważam ją za bardziej uniwersalną.



Zacznijmy zatem od podobieństw.

Pierwsza sprawa wspólna, która rzuca nam się w oczy, to fakt, że w obydwu utworach mamy niewątpliwie do czynienia z wizjami. Dalej – obserwujemy, że wchodzenie w „inny świat” składa się z pewnych etapów, które w omawianych wierszach mają bardzo podobny jeśli nie taki sam układ.
Aby ułatwić analizę porównawczą - której nie sposób w tym przypadku zrobić ani ogólnie, ani też, naturalnie, wers po wersie – spróbowałam podzielić (oczywiście w sposób nieco pobieżny) wiersze na etapy i analogiczne motywy.

Budzenie. 
Podmiot liryczny w utworze Mickiewicza zostaje obudzony za pomocą dźwięku. Wspaniały obraz poetycki – to podmuch anioła rozpoczyna wejście w ten niesamowity stan opisany w wierszu. Anioł „zdmuchuje ciało” podmiotu lirycznego, tak jak dzieci zdmuchują pyłki z dmuchawca, i w efekcie pozostaje „nagie ziarno duszy” – bez niepotrzebnych otoczek. Osoba mówiąca czuje się jakby z nagła obudzona.


W Proroku również budzi anioł – tym razem jest to „sześcioskrzydły seraf”. Interesujące: serafy, tak jak pokrewne im cheruby, nie pełnią wedle Biblii funkcji posłańców, gdyż podobno ich wygląd mógłby budzić w ludziach przerażenie. Są one – co jest z pewnością dla wiersza nie bez znaczenia – łączone z ogniem (miały powstać z „bezdymnego ognia”, a ich nazwa pochodzi od hebrajskiego czasownika „palić się”, „płonąć” – „sârap”). 

Serafin ten ukazuje się podmiotowi lirycznemu „pośród drogi”. Najpierw dotyka palcami jego źrenic – które otrzymują dzięki temu wieszcze widzenie („jak u orlicy przelęknionej”) – a następnie uszu, w których natychmiast zaczyna szumieć od gwaru.


Podobieństwa? Mamy przede wszystkim anioła, który radykalnie zmienia stan człowieka – w obu przypadkach – za pomocą dźwięku i dotyku – który jest opisany w samym „Proroku”, chociaż doświadczenie „zerwania ciała podmuchem” w jakimś sensie również pewnie możemy łączyć z doświadczeniem dotykowym.



Świat sprzed obudzenia jawi się w relacjach wierszowych straszliwie. U Mickiewicza – jako „straszny sen”. Sformułowanie „przeszłe czyny” sugeruje nam, że była w tym być może wina samego podmiotu lirycznego – który wpod wpływem dopiero co doznanego oświecenia – widzi ich bezsensowność i stara się je „otrzeć”. Do tej pory męczył pośród zagadek istnienia. Nie mógł ich rozwikłać i to sprawiało, że tamten czas pełen był „ciemnic”. Podmiot liryczny w Proroku również cierpiał do tej pory z przyczyn duchowych: „pragnął ducha” i tęsknił – za czymś nienazwanym w wierszu, ale możemy się domyślać, że miało to wiele wspólnego właśnie z głodem wiedzy, widocznym w boleści nad trudem rozwikłania zagadek życia ze strof Widzenia.

I teraz wchodzimy w strefę chyba najważniejszą w obydwu wierszach – co dał opowiadającym anioł? Mickiewiczowi – zrozumienie wspomnianych tajemnic świata, dar szerszego spojrzenia (Teraz widziałem całe wielkie może,/Płynące z środka, jak ze źródła, z Boga,/ a w nim rozlana była światłość błoga.), umiejętność latania i - zdaje się – w ogóle swobodnego przemieszczania się po przestrzeni i czasie. Stał się na raz zarówno światłem, jak i źrenicą – a zatem jednocześnie dawcą i odbiorcą światłości. Dalej moc stawała się jeszcze większa:


I w pierwszym, jednym, rozlałem się błysku

Nad przyrodzenia całego obrazem;
W każdy punkt moje rzuciłem promienie,
A w  środku siebie, jakoby w ognisku,
Czułem od razu całe przyrodzenie.


Poczuł się osią świata – nieruchomą, ale czującą i znalazł się jednocześnie w miejscu nazwanym „pierwotnym żywiołem żywiołów”, czyli tam, skąd „rozchodzą się duchy”, które tak jak on są nieruchome, ale wprawiające świat w ruch. Jednocześnie będąc w centrum wszechświata – rozumianego koliście – był też na „okręgu koła”, wypełniając go swą duszą. Podsumowując – był wszędzie – niczym Bóg, do którego bezgraniczne uwielbienia cały czas podkreśla.

Otrzymał też możność oglądania ludzkich dusz – czynił, to jednak jakby przy okazji, bez emocji, ciesząc się chyba jedyni, że z tych „wędrówek” po jaźniach wraca nadal tak samo czysty jak przedtem. 


Najbardziej zagadkowe zdaje mi się zakończenie tych rozważań – przypominające w sposobie obrazowania Apokalipsę. Dookoła wszystkich tych wydarzeń stali „duchowie czarni” i „aniołowie biali” niczym na porcesie („nieprzyjaciele i obrońcy duszni”) – oni z kolei podchodzili do biegu wydarzeń bardzo emocjonalnie – śmieli się lub płakali. Byli przy „tym, którego trzymali w objęciu”. Przyzwyczajenie i religia podpowiadają, iż w „objęciu” znajdował się Jezus – zwłaszcza w zestawieniu z rozbudowanym porównaniem do tłumaczeń piastunki dziecku – jednakże, skoro aniołowie stali dookoła wszechświata, którym był właśnie podmiot liryczny, możemy się domyślać, że w objęciach znalazł się nie kto inny, tylko on.

Natomiast u Puszkin podmiot liryczny w swojej wizji otrzymał głównie dar rozumienia. 


Następnie poprzez wyrwanie języka anioł oczyścił człowieka z wypowiadanych dotychczas grzechów (tak więc oczyszczenie z grzechów, to także motyw wspólny dla tych utworów) i w wbił w „usta zamarłe” żądło żmii. Wyjął też serce – podmiot liryczny wspomina tu o pustyni i martwym śnie, czyli zapewne zobojętnieniu (pamiętajmy, że u Mickiewicza również pojawia się zobojętnienie – w stosunku do ludzkich dusz).



I wówczas przywołał tego człowieka głos boży: „Prorocze! Wstań! Źrzyj! Twórz!"



Otrzymał on misję – miał od tej pory, zgodnie z obudzoną w nim wolą boską, „przypalać” ludzkie serca słowem. („Przypalanie” wiążę się być może z osobą ognistego anioła – serafa.)

Mickiewiczowski mówiący czuje (nie zostaje wezwany przez Boga, ale jest to misja, nadana samemu sobie) że winien coraz mocniej kochać innych ludzi i upatruje w tym drogę do zbawienia, zgodnie z drugim przykazaniem miłości. On również ma „rozżarzać serca”.
Podobieństw jest tak wiele, że trudno uznać je za przypadkowe. 


Możemy domniemywać, że Prorok zainspirował Mickiewicza do napisania Widzenia. Nie chcę tu umniejszać jednak samodzielności tego drugiego utworu. Przy tak wielu podobieństwach są to nadal wiersze różne. Jeśli idąc tropem Przybosia, miałabym uznać obie wizje za wynik zjawisk innych niż objawienia, to Widzeniu przypisałabym faktycznie działanie silnego narkotyku, natomiast Prorokowi – hipnozę: podmiot liryczny zostaje najpierw wyzuty z wszelkich uczuć, aby móc dopiero przyjąć misję i zostać napełniony boską wolą.



Na tym oczywiście różnice się nie kończą. Mickiewicz zbudził się od razu i natychmiast wspiął się na wyżyny stając się właściwie identycznym Bogu. Dla Puszkina była to droga przez mękę – poprzez bolesne praktyki (niezależnie w jakim stopniu dosłowności je rozumiemy), zatracenie własnego ja – mógł dopiero stać się lepszym. I właściwie u niego właśnie owo stawanie się lepszym jest tematem utworu. U Mickiewicza najważniejsze jest pokazanie tego niezwykłego stanu spełnienia i boskości w jakim się znalazł. Możemy więc zaryzykować tezę, iż podmiot liryczny w Widzeniu ukształtowała na lepsze moc, a w Proroku – niemoc. 



PS Jak widać podsumowanie jest mniej groźnie sformułowane niż tytuł posta, ale ostatnio mam z Mickiem na pieńku (pewnie wkrótce nawiążę do tego w kolejnych notkach), więc nie zależy mi, żeby miał dobrą prasę.