Na randki z mym mężem zaczęłam chodzić mając lat szesnaście. On udawał, iż uważa, że mam długie nogi (teraz oboje się z tego śmiejemy), ja udawałam, że lubię Tolkiena (teraz oboje przez to płaczemy).
Nie
lubię Tolkiena. Jak mi ktoś mówi, że do niego trzeba dojrzeć, to
wyciągam z torebki płyn do płukania Perwoll Black Magic, który
elegancka kobieta mieć przy sobie powinna w każdej sytuacji, i
ciskam nim w mądralę. Argument, że kiedyś przejrzę na oczy, bo
teraz – w domyśle – jestem ograniczonym głuptasem – bardzo
mnie drażni.
Ja
go doceniam (Tolkiena, nie Perwoll). Za dokładność. Za złożoną
geografię. Za języki. Ale... ale nie. Po prostu nie.
Michał
kocha wielką Trylogię. Filmową wersję ma na DVD i ogląda ją
zawsze, kiedy jest chory. Jeśli jedna z części jest emitowana w TV
– nie tylko ją ogląda, ale jeszcze nagrywa. Robi też coś, czego
moja blond głowa nie jest w stanie ogarnąć, mianowicie chadza na
maratony do kina, które trwają jakby nie było, okrągłe pół
doby. Okazuje się, że wiele dziewcząt uważa kino za tereny łowcze
i przebrane za elfki wabią chłopaków – być może też chodzi
tu, w szerszej perspektywie, o jakiś pierścień. Wiem o tym, bo
mąż żali się, że chociaż istnieją na tym świecie normalne
kobiety (normalne? Błagam! Elfki?), to niestety jego wybranka
życiowa nie jest jedną z nich.
Bo
wybranka ogólnie jest podła.
Kiedy
mąż czyta powiastki Salvatore, tudzież Canavan żona, nachyla się
do jego ucha i parodiuje typowe "fantazjowe" zdanka.
Słońce
chyliło się ku zachodowi...
...wszystko
oblane krwawą posoką...
...gwałtownie
wydobył miecz...
...ona
odsłoniła swe pełne piersi i jęknęła przeciągle...
Dotąd
był jeden autor, który ratował nasze małżeństwo. Niejaki
Andrzej S. Zauroczył nas oboje na równi i tu nasze spory ograniczyły się
tylko do tego, która laska jest fajniejsza: Yennefer, czy może
Triss? (No
przecież, że Triss!) Teraz Michał czyta nową część tzw. u nas
"Wiedźmaka", a ja czekam w kolejce.
Jednak
zmierzam do tego, że właśnie połączył nas jeszcze jeden autor
fantasy. I znów jest to Polak. Panie i panowie, Ola dała się
uwieść Grzędowiczowi.
Pan
Lodowego Ogrodu, to saga do której kompletnie nie miałam zaufania,
ale Michał... no cóż, kazał mi ją przeczytać. Autorytatywnie,
groźnie, wyzywająco.
Ponieważ
główny bohater początkowo nadszarpnął okazane mu prze mnie
zaufanie, mordując potwora przez pięć stron, książka trafiła na
stosik "do czytania w wannie" i szła w związku z tym
nieszczególnie szybko. Pierwszy tom – rozkręcał się powolutku.
Dzieją się dwa równoległe wątki, które pozornie nie są ze sobą
powiązane i wprawiają w lekką konsternację. Drugi – poszedł
już zupełnie nieźle, Grzędowicz awansował na stosik "przy
łóżku". Dwa ostatnie tomy tachałam już ze sobą absolutnie
wszędzie.
No
dobrze. Jednak są pewne minusy, ale to może tylko dla mnie,
kobiety. Infantylny erotyzm. Przykład? Proszę bardzo. Do wojaka
zostają przysłane trzy ekstra laski. Ale wojak właśnie przeżył
odrzucenie przez ukochaną, więc nie jest w nastroju. Laski bardzo
namawiają. Wojak z ciężkim sercem godzi się wychędożyć jedno
atrakcyjne dziewczątko. Znowu protesty: trzy, koniecznie musisz mieć
trzy jednocześnie! Wojak postanawia się poświęcić. Bidulek.
Po
przeczytaniu osiągnęłam ten dziwny stan umysłu, który nie
pozwala zabrać się z miejsca za inne czytadło i jeszcze przez dwa
tygodnie wprawiałam w osłupienie "krewnych i znajomych
królika" wykrzykując: jebiem ti duszku da piczku materii!
ładne :)))
OdpowiedzUsuńTylko jeden problem, jeżeli dobrze zrozumiałem, opisywaną sytuację, przy infantylnym erotyzmie, to nie był to wojak tylko 15 letni, przyszły cesarz :)
OdpowiedzUsuńTeż zauważyłem ten błąd
UsuńKolega był pierwszy.
UsuńNo i wychodziło też na to, że jak się z nimi nie prześpi (czy ich przy sobie nie zachowa?) to je wyślą do wojskowego burdelu. Ale nie mniej - poświęcenie godne pieśni!
OdpowiedzUsuńtrochę nie rozumiem oburzenia w stosunku do sytuacji z "chędożeniem". Akcja książki nie toczy się w XXI w. w pełnej tolerancji i wzajemnego zrozumienia Brukseli tylko w świecie pseudośredniowiecznego fantasy,gdzie takie zachowania były na miejscu i nikogo nie raziły. A scena mordowania potwora była rewelacyjna. I Sapkowski w Wiedźminie i Grzędowicz w PLO świetnie opisywali pojedynki na miecze i wg mnie takie akcje są solą tego typu książek ;)
OdpowiedzUsuń